Moja przygoda z pielęgniarstwem, tak naprawdę zaczęła się jeszcze w dzieciństwie. Pamiętam panią pielęgniarkę, która przychodziła do domu podczas mojej choroby i podawała mi w iniekcji penicylinę w wiadomą część ciała. Choć wzbudzała we mnie niemały strach, z wielkim zafascynowaniem przyglądałam się, jak szykowała dla mnie porcję antybiotyku. Do dziś widzę opakowany w białą serwetę mały sterylizatorek, z którego pęsetą wyjmowała strzykawkę, składała ją, by potem, przebierając narzędziem w metalowym pudełeczku dobrać odpowiednią igłę, by nabrać lek, a potem nałożyć kolejną, która następnie lądowała w mojej wiadomej części ciała.
Od tamtej pory, z zapałem leczyłam wszystkie moje miśki takim sprzętem, który wyczarował dla mnie tata. Misiaki, wypełniane wówczas trocinami, przypłacały moje zabiegi terapeutyczne utratą części swego pluszowego ciała 😉
Moja pasja do zawodu pielęgniarki nie przeminęła. Wszelkie próby mojej rodzicielki, by odwieść mnie od wyboru szkoły, nie powiodły się.
Podejmując trud nauki w Liceum Medycznym, mimo moich 14 lat (edukację rozpoczęłam w 6 roku życia), zdawałam sobie sprawę z czym wiązał się wówczas zawód, który wybrałam. Naukę rozpoczęłam w 1978 roku, a pierwszą pracę 1 września 1982 roku na oddziale neurochirurgii w jednym w warszawskich szpitali.
Chociaż czułam się do wykonywania zawodu przygotowana dobrze, stres związany z pracą na oddziale, z którym podczas edukacji w liceum nie miałam żadnej styczności, a zwłaszcza z chorymi w bardzo ciężkim stanie, podłączonymi do respiratorów, dał mi się porządnie we znaki. Jednak cudowne starsze koleżanki z wielką życzliwością poprowadziły mnie i koleżankę w tajniki pracy na oddziale.
Praca była bardzo ciężka, wymagająca ogromnej wiedzy, którą z każdym dniem poszerzałam, ogromnego refleksu i wielkiej odpowiedzialności.
W trakcie nauki w szkole uczyłam się wykonywania zabiegów jeszcze na sprzęcie wielorazowym. Po podjęciu pracy miałam już szczęście posługiwać w coraz szerszym zakresie, jednorazowym.
Nie dotyczyło to oczywiście materiałów opatrunkowych, takich, jak gaziki, setony, czy watokompresy, które to produkowałyśmy same podczas nocnych dyżurów i pakowałyśmy do puszek, by mogły być poddane sterylizacji. Rękawice także były szykowane do procesu sterylizacji, najpierw myte, suszone, talkowane i pakowane w pakiety.
Pamiętam też smród przypalonych sond żołądkowych, kanek do lewatyw, które gotowały się w sterylizatorze na kuchence gazowej w dyżurce, których z braku czasu zdarzało nam się nie dopilnować…
Pamiętam emaliowane, często nadgryzione zębem czasu, pojemniki do lewatyw, pamiętam, jak robiłyśmy „mieszanki” płynu mającego wywołać pożądany efekt tego zabiegu. Oczywiście rękawiczki używaliśmy tylko do mycia pacjenta zanieczyszczonego i innych zabiegów wymagających takiej ochrony, np. odsysanie wydzieliny z dróg oddechowych, czy cewnikowanie. Pieluch nawet nie było w naszych marzeniach… Pościel, zwłaszcza prześcieradła, była często zużyta, podarta i na nic się zdała nauka wykonywania „narożników”, tak bardzo wymagana w szkole…
W latach 80-tych nie ominął polskich szpitali kryzys sprzętowy. Zaczęło brakować dosłownie wszystkiego, nie było nawet termometrów. Posiadałyśmy 1, góra 2 na 60-łóżkowy oddział. Brakowało także leków… Dopiero tzw. „dary z zachodu Europy” poprawiły wówczas kondycję szpitali.
W tamtych latach byliśmy zawodem pomocniczym i tak nas traktowano…
Zdanie lekarza, jego polecenie, było najważniejsze, tak wpajano nam podczas edukacji w szkole medycznej. Wyuczono w większości z nas także uniwersalność i wielozadaniowość, pokorę i spolegliwość.
Szczerze przyznam, że po kilkunastu latach pracy zawodowej, poczułam ogromne zmęczenie i zniechęcenie do pielęgniarstwa. Ciągłe poniżanie naszej grupy zawodowej, braki kadrowe, niskie płace, co z każdym rokiem odczuwaliśmy coraz dokuczliwiej, spowodowały, że odeszłam z zawodu na kilka długich lat.
Jednak żadne zarzekanie się, że nie podejmę już nigdy pracy w zawodzie, nie spełniło się… nie umiałam odnaleźć się w innym fachu… Postanowiłam wrócić…
W ciągu tego czasu medycyna, a w niej pielęgniarstwo, ogromnie ewaluowało.
Znalazłam się w zupełnie innym świecie pielęgniarskim.
Poprawa warunków pracy, sprzęt, inne leki, inne metody leczenia, no i kształcenie.
Nasz zawód został w pełni objęty kształceniem akademickim, nastąpił rozwój kształcenia podyplomowego.
Powstanie samorządu nastąpiło jeszcze w latach, gdy czynnie pracowałam w zawodzie. Potem doczekaliśmy się Ustawy o zawodach pielęgniarki i położnej samorządzie.
Nasz zawód zyskał samodzielność, więcej uprawnień, ale i także odpowiedzialności. Ukończyłam licencjat pomostowy, który poszerzył i ugruntował moją dotychczasową wiedzę, ukończyłam też studia pedagogiczne powiązane z naszą profesją.
Związałam się z POZ i tej dziedzinie poświęciłam dalsze kształcenie podyplomowe ze specjalizacją Pielęgniarstwa Rodzinnego włącznie. Rozwój pielęgniarstwa umożliwił mi możliwość poszerzenia kompetencji, a od niedawna mam uprawnienia do ordynacji leków i wypisywania recept.
Ubolewam na tym, że podnoszenie kwalifikacji, poszerzanie kompetencji nie idzie w parze ani z podziałem obowiązków, ani z wyraźną poprawą finansową.
Należy jednak zrozumieć, że wiele zależy od nas samych, godzimy się na proponowane nam warunki i wyuczone podległości, karmione od lat odwoływaniami się do sumień, empatii, czy powołania, nie potrafimy wciąż wyjść po należną nam godność.
Ogromnie razi mnie marazm w zmianach mentalności i postrzeganiu naszego zawodu wśród moich pielęgniarskich rówieśników, w tym kadr zarządzających, kolejnych rządów i większości społeczeństwa.
Mam wrażenie, że wielu z nas nie dostrzega zmian i możliwości, jakie otwierają przed nami zmiany ustawowe, bądź obawia się wyjścia ponad to, czego nauczono nas w liceach, czy studium zawodowym.
Dlaczego ? …. niech każda/y z nas sam sobie odpowie na to pytanie…
Dobiegam do 40-lecia od rozpoczęcia pracy zawodowej i patrzę na upadek pielęgniarstwa, zawodu, który z jednej strony stał się zawodem wysoko specjalistycznym, autonomicznym, z drugiej zaś niewiarygodnie sponiewieranym…
Joanna
Proszę zostaw odpowiedź