Klamra czasu
Pamiętam, jak będąc dzieckiem obserwowałam zakonnicę przychodzącą do mojej babci wykonywać zlecone zastrzyki. Zakonnica była stara, zmęczona i zawsze zapracowana.
Jakże różniła się od pielęgniarek znanych mi z widzenia. Tamte kobiety były piękne, zadbane i tak do twarzy im było w czepku pielęgniarskim.
Łączyła je jedna wspólna cecha – doświadczenie zawodowe.
To dzięki temu doświadczeniu mama i babcia wpatrzone były w nie z szacunkiem. Słuchały każdego słowa, jakie powiedziały, prosiły o rady, a na odchodnym wpychały do torebki czekoladę w podziękowaniu.
Wtedy pomyślałam, że też taka chcę być.
Nie, jak stara zakonnica, ale jak młoda i ładna pielęgniarka, którą wszyscy szanują, pytają o radę i wręczają drobne upominki (bardzo im zazdrościłam tej czekolady ☺ ).
Postanowienie aby zostać kimś, kimś szanowanym, mądrym i oczywiście ładnym, od dziecka, było dla mnie motorem do działania.
Nauka w liceum medycznym i komentarze moich koleżanek o bieganiu z basenem nie sprowadziło mnie na ziemię. Nadal myślałam, że ze mną tak nie będzie „to przecież nie o mnie”, a pielęgniarka to nie tylko basen.
Dziś, po 20 latach pracy, mój obraz jest diametralnie różny od mojego dziecięcego wyobrażenia.
W moich oczach bliżej mi do zakonnicy.
Tak się właśnie czuję. Wiecznie zabiegana i zmęczona, bez rodziny (którą mam, ale ją zaniedbuję), bez czasu wolnego na własne pasje i hobby, bez spotkań towarzyskich (bo przecież każdy weekend w pracy).
Na dodatek legł też w gruzach obraz doświadczonej i kompetentnej pielęgniarki. Moje doświadczenie zawodowe dla mojego przełożonego jest niewystarczające.
Z drugiej strony wykształcenie jest właściwie niepotrzebne, bo od lat słyszę że jesteśmy za mądre i zbyt wymagające.
Na dodatek jesteśmy za drogie i właściwie powinnyśmy pracować za darmo.
Współpracownicy – lekarze wymagają od nas cudów: mamy być zawsze gotowe do pracy, mieć przygotowane wszystkie zestawy narzędzi, znać poszczególne techniki operacyjne (lekarze nie muszą) i przede wszystkim pracować dwa razy szybciej.
Oczywiście mamy też asystować do zabiegów, by ich koledzy z dyżuru mogli sobie odpocząć.
„Zawsze gotowa instrumentariuszka”- słowa, które powtarzam sobie jak mantrę i powinnam je mieć wypisane na czole.
Taki jest rzeczywisty obraz. Dla mnie przerażający…
Pracodawca, przełożony, współpracownik – to jedna strona medalu.
Druga strona to pacjent. To dla niego robię wszystko.
Przygotowanie sali operacyjnej, przygotowanie narzędzi, implantów, bielizny operacyjnej, po to by zabieg przebiegał sprawnie.
W końcu na salę wjeżdża ON – Dzień dobry – krótkie powitanie najczęściej przez NIEGO niezauważone. Jestem PANA instrumentariuszką – widzę JEGO zakłopotanie (kto to instrumentariuszka?). Zanim do mnie dotarł, był już na oddziale i poznał prawdziwe pielęgniarki, które według NIEGO nic nie robiły, tylko piły kawę i grały na komputerze. Później spotkał pielęgniarkę anestezjologiczną – Ona przyniosła mu ulgę w cierpieniu, założyła kaniulę dożylną, przytrzymała za rękę, podała leki.
Nie mógł Jej nie zauważyć.
Na końcu tej ścieżki pojawiłam się Ja. Ja z dużej litery jestem tylko zwyczajowo.
Tak naprawdę dla NIEGO nie istnieję.
Brzęczę tylko narzędziami i nie wiadomo po co oglądam miejsce operowane. Na koniec przyklejam opatrunek.
Właściwie, w JEGO oczach mógłby to wszystko robić sam lekarz. Ale lekarz to jest
KTOŚ, więc od takich błahych czynności ma odpowiednich ludzi. Pacjent opuszcza
salę operacyjną i ponownie docenia anestezję. To te pielęgniarki przykryły GO kołdrą
i przekazały na oddział.
Teraz okazuje się, że na oddziale pielęgniarki jednak pracują. W końcu to One zmieniają opatrunki, podają leki (najważniejsze-te przeciwbólowe), monitorują parametry życiowe i nawet ten przysłowiowy basen – istne anioły.
Wracam na salę operacyjną. Obrywa mi się od lekarza za zbyt długą przerwę między
zabiegami. Człowiek, z którym operuję ma do mnie żal za chwilę na łyk kawy.
Przecież Jemu się spieszy bo jeszcze jedzie do gabinetu, a ja kawę piję cały czas.
Zamykam oczy i chciałabym cofnąć się w czasie.
Czy tamte czasy były inne, czy to naiwne dziecko we mnie widziało tylko to, co chciało widzieć? Dobrze, że mam koleżankę instrumentariuszkę która na koniec powie „dzięki za dyżur”, odpowiem Jej „dziękuję Ci też”, bo przecież Ona dziś jechała ze mną na tym samym wózku i robiła to, czego Ja nie mogłam zrobić. Moja druga połówka, czytała dziś w moich myślach i przewracała oczami, gdy ktoś palnął coś głupiego.
Może przynajmniej Ona mnie doceni, tak jak ja doceniam dziś Ją. Jest mi niekiedy bliższa niż Matka lub Mąż. Wie o mnie więcej i chyba zna mnie lepiej. Trochę toksyczny bywa Nasz związek, ale jakoś brniemy dalej z nadzieją na lepsze jutro.
Może jutro pracodawca zmieni zdanie, że nawet małpę można nauczyć instrumentować. Może pacjent wjeżdżając na salę powie pierwszy „dzień dobry”.
Może lekarz nie powie do mnie „siostro” (bo przecież nie jestem z klasztoru).
Może, może… Za dużo tych „może”.
Na koniec trafiam na zakupy do marketu i słyszę, że w tym kraju od kasjerki zarabiają mniej tylko pielęgniarki.
Uśmiech na ustach, bo na gorzkie łzy już nie mam siły.
To nie o tym marzyłam i nie do tego dążyłam.
Czy popełniłam gdzieś błąd?
Przynajmniej w jednym punkcie moje marzenia się spełniły.
Czekolada kupiona w markecie leży na dnie torebki….
Jolanta Chmiel
Proszę zostaw odpowiedź